Twoich wspomnień nikt ci nie zabierze!

Bajka o czterech żeglarkach i Kapitanie Pomysłowym Dobromirze

 

Dawno, dawno temu (a dokładnie w sierpniu 2011 roku), za górami, za lasami, za siedmioma rzekami  (a dokładnie w Amsterdamie) spotkali się ONI. ONI spotkali się, by razem wyruszyć w wielką, tajemną, pełną grozy podróż przez nieznane kraje, aby powrócić na rodzimą ziemię, do domu. A kim byli ONI zapytacie. ONI to pięciu śmiałków z różnych stron, którzy odważyli się sobie zaufać i pokonać długą drogę przez wzburzone fale Morza Północnego i Bałtyckiego.

 

Dowodził nimi niezmierzonej sławy i chwały Kapitan Michał, który wychowany w żeglarskiej tradycji, każdą możliwą chwilę spędza w morskiej przestrzeni. Jego prawą ręką - Pierwszym Oficerem była Weronika, dla której morze jest ostoją i miejscem, gdzie naprawdę może żyć. Ania natomiast dowodziła II wachtą, a dzięki swojemu bogatemu doświadczeniu podróżnika dbała również o bezpieczeństwo załogi na lądzie. Trzecim oficerem odpowiedzialnym za sprawy techniczne - w szczególności za sprawne odpalanie silnika była Ola, która jednocześnie pełniła także funkcję oficera estetyczne, dbając o elegancki wystrój pod pokładem. Żeglarzem pierwszej klasy była Aga stawiająca pierwsze kroki na morzu.

ICH podróż jak już wspomniałam zaczęła się w stolicy wolności i tolerancji - Amsterdamie. Po długiej przechadzce pięknymi uliczkami między siecią kanałów, zahaczając również o pewną dzielnicę ozdobioną czerwonymi latarniami, załoga udała się do portu w IJmuiden, gdzie stał ich okręt.

Drogę swą mieli pokonać na dziesięciometrowym jachcie żaglowym o dźwięcznej nazwie Boko Maru. Po doprowadzeniu statku do używalności przez wysprzątanie całego wnętrza i naprawieniu najpoważniejszych usterek - niesprawnego kingstona i kompasu w kokpicie, wypłynęli w pierwszy etap swojej wyprawy.

Po 14,5 godzinach i pokonaniu 48 mil morskich dotarli do Den Helder - kolejnego holenderskiego portu. Stabilna podróż pod wiatr z licznymi zwrotami przez sztag i w delikatnym przechyle minęła spokojnie. Nie obyło się jednak bez oddania czci Neptunowi czego podjęły się Aga i Ola. 

Jako zapaleni podróżnicy, nasza załoga nie mogła obejść się bez poznania miasta. Podążając w kierunku centrum miejscowości zaskoczył ich deszcz, jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo był to dla nich powód, aby schronić się marynistycznym muzeum. Ola i Wera mogły tam udobruchać Władcę Morskich Otchłani - Posejdona, głaskając jego kolano.... 

   

Popołudniu, po uzupełnieniu prowiantu na kolejne dni i odbyciu wachty bosmańskiej, której celem było zeszycie rozdarcia na grocie, ekipa postawiła żagle i udała się dalej w podróż - tym razem już z wiatrem.

W południe następnego dnia kapitan odkrył przed załogą tajną broń kryjącą się w zakamarkach jachtu. Był to dodatkowy przedni żagiel o ogromnej powierzchni, dzięki któremu prędkość łodzi wzrosła, chociaż wiatr znacznie osłabł. Zwarta załoga sprawnie postawiła genakera w iście regatowym tempie i płynęła ładnie utrzymują trudny kurs względem wiatru.

Jednak sielanka nie mogła trwać wiecznie. Atmosfera na jachcie zmieniła diametralnie swój charakter, gdy przy podejściu do portu napotkali na niezwykle silne prądy, które można było zobaczyć na własne oczy. Kotłująca się woda niosła łajbę gdzie chciała. W oczach kapitana widać było przejęcie, skupienie i co najważniejsze opanowanie, gdyż nie miał on innego wyjścia jak doprowadzić załogę całą i zdrową do kolejnej przystani. Na deku panowała duża koncentracja. Kapitan analizując najważniejsze czynniki decydujące o powodzeniu się manewru wciąż krzyczał: Kurs! Prędkość! Głębokość! Kurs! Prędkość! Głębokość!... Załoga sprawnie odpowiadała: 075o! 4,5 węzła! 5,3 metra! Na szczęście dzięki pracy zespołowej udało im się bezpiecznie zacumować i odetchnąć po ciężkiej pracy.

Aby nabrać sił przed kolejnym wypłynięciem, cztery panny i ich opiekun wybrali się na spacer po malowniczej wyspie usłanej trawą. Poszli również zobaczyć od strony lądu jak wygląda akwen, który przyniósł niektórym wiele strachu wcześniejszego wieczora. Obraz był nie do poznania, woda jakby ostygła, a przerażający falochron, który był groźną przeszkodą, ukrył się pod grubą warstwą morza.

O 1315 uruchomili silnik, co przez cały rejs nie było taką łatwą sprawą, jakby się mogło wydawać. Aby wprawić maszynę w ruch nie wystarczyło przekręcić kluczyka w stacyjce, jak to się robi na większości jednostek. Z pewnych przyczyn rozruch motoru następował po ręcznym rozpędzeniu koła zamachowego przez kapitana i rozprężeniu cylindrów przez III-go oficera. Z tej racji odpalenie czy zgaszenie napędu nie było podstawową czynnością tylko sporym przedsięwzięciem. Jednak nasza dzielna załoga radziła sobie nawet z takimi niedogodnościami i płynęła dalej, coraz bardziej oddalając się od stałego lądu, w kierunku niemieckiej wyspy - Helgoland.

Helgoland - wyspa o powierzchni 1,7 km2, z 1 267 mieszkańcami, słynąca z wysokich, czerwonych klifów z urokliwą ścieżką turystyczną wzdłuż stromego wybrzeża. Wyspa ta miała jeszcze jedną dużą zaletę, szczególnie cenioną przez kupców. Jej teren wolny był od cła, więc ceny najpotrzebniejszych produktów były tam dużo niższe niż wszędzie indziej. Załoga zaopatrzyła się oczywiście w niezbędne towary. Dla jednej części grupy była to magiczna woda lecząca ludzką duszę z wszelakich smutków, dla drugiej części liczyło się przede wszystkim niezwykłe pożywienie bogate energetycznie, niezbędne podczas wycieńczających, nocnych wacht. 

Jeszcze tego samego dnia wyruszyli w najdłuższy, stusześćdziesięciopięcio milowy odcinek, podczas którego jacht Boko Maru prowadzony przez naszą dzielną damską załogę pobił rekord prędkości. Jacht osiągnął prędkość 9,2 węzła płynąc baksztagiem lewego halsu KDD=014°, niosąc żagle: genuę i grota, na pozycji φ = 56°26,75′ N i λ = 007°52,93′ E, przy warunkach atmosferycznych - wiatr zachodni 5°B, stan morza 4, zachmurzenie pełne, widzialność dobra.  

Przy niezmieniającej się sytuacji pogodowej zbliżali się do celu - Thyboron. Widząc już światła boi bezpiecznej wody oraz podejście do portu, spokój żeglarzy zmącił niespodziewany brak prądu. Nagle wszyscy zamilkli, gdy zgasły wszystkie urządzenia nawigacyjne - kompas, sonar, gps oraz co najważniejsze, jacht nie był widoczny dla innych jednostek, gdyż nie niósł również żadnych świateł nawigacyjnych. Sytuacja ta zbudziła niepokój u sternika, który widział w pobliżu jacht żaglowy oraz kilka małych łodzi, które prawdopodobnie nie miały na pokładzie radaru i nie miały możliwości ich zobaczyć. Jednak spostrzegawczość kapitan uratowała sytuacje (uff...), zauważył on zerwanie przewodu od akumulatora i zaraz naprawił usterkę. Odetchnęli z ulgą i podążali dalej ku główkom portu. Standardowo, jak zwykle uruchomili silnik, zrzucili żagle i spokojnie na deku przygotowywali odbijacze i cumy. Nic nie zapowiadało kolejnej awaryjnej akcji. Załoga grzecznie organizowała się do podejścia do portu, gdy trzeci oficer - Ola zauważyła pewną niezgodność w pracy silnika i zgłosiła tę uwagę kapitanowi słowami: ″Michaaaał! Silnik się dymi!!!″ Szybki rzut oka kapitana na sytuację i głęboka analiza. Płyną dalej. ″Michaaaaał! On się bardzo dymi!!!″ - trafna uwaga załoganta. Ola z lekkim przerażeniem w oczach opuszcza mesę i wychodzi na zewnątrz. W głowie kapitana buzuje milion myśli, a załogantki bez słowa starają się jak najmniej przeszkadzać. Przy minięciu główek kapitan schodzi pod pokład pełen dymu i po omacku wyłącza silnik. Uff... pierwsze niebezpieczeństwo zażegnane. Jednak przed ekipą zostało jeszcze jedno wymagające zadanie - zacumowanie do nabrzeża bez użycia napędu. Sytuacja nie wyglądała wesoło, jacht sunął jeszcze rozpędem po wodzie. ″Ale czy nie za szybko, ale czy nie za wolno, gdzie tutaj najbezpieczniej zacumować″ takie myśli mąciły głowy wszystkich załogantek. Kapitan natomiast obmyślał skrzętnie plan awaryjny, plan ratunkowy; co zrobimy, gdy manewr nie wyjdzie jak założyli. Kotwica odbezpieczona, odbijacze przygotowane, każdy na wyznaczonym stanowisku i... stoją. Brak prędkości równa się brak manewrowości, co w takich sytuacjach nie wróży nic dobrego. ″Rozwinąć kawałek genuy″ - rozkaz kapitana i delikatny podmuch wiatru prowadzi ich znów w kierunku nabrzeża. Weronika na desancie trochę zaniepokojona, bo zbliżająca się keja staje się coraz większa i większa. ″Nie łatwe będzie wspięcie się na ląd, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Trzeba po prostu robić, co do nas należy″ - pomyślała pierwszy oficer i wdrapała się szybko na keję. Załoga zadowolona, że udało się bezpiecznie dotrzeć na miejsce, jednak kapitan dopiero teraz dał upust swoim emocjom. Trochę zły, że jacht zawodzi ich w tak nieprzewidywanych momentach. Na szczęście kojąco zadziałał złoty napój - lekarstwo na uspokojenie.

Rano dopiero mogli wykreślić najczarniejszy ze scenariuszy - awarię samego silnika, okazało się bowiem, że doszło do rozszczelnienia układu wydechowego i dym nie pochodził z palącego się motoru lecz były to tylko spaliny. Załoga zmuszona jednak została do jednego dnia oczekiwania na uszkodzoną część, czasu tego jednak nie zmarnowała i po wypucowaniu pokładu oraz doprowiantowaniu, udała się na plażę, aby upajać się pięknym zachodem słońca - którego jednak nie doczekali z niewiadomego względu. Resztę wieczoru spędzili na leniwym i odprężającym oglądaniu filmu.

   

Ekipa doczekała się w końcu ślicznego zachodu słońca w Logstor - w drodze przez Limfiord. Hucznie pożegnali śródlądowe akweny całonocnymi baletami w Aalborgu i z małym (3-godzinnym) opóźnieniem, po czterech i pół godzinach snu, kapitan wraz z pierwszym wyszli z portu i skierowali okręt w stronę Morza Bałtyckiego. Po chwilowym przystanku w Hals obrali kurs na Helsingor, lecz z powodu braku czasu obejrzeli zamek Hamleta tylko od strony morza i podążyli dalej do Kopenhagi. Po odwiedzeniu kopenhaskiej syrenki, Andersena i zwiedzeniu kolejnej stolicy wypłynęli dalej, aby zobaczyć najwyższe, kredowe klify na Bałtyku znajdujące się na wyspie Mon.

   

Wachta I czyli Ola i Wera mogły zobaczyć te naturalne monumenty od strony wody, jednak było to utrudnione przez mgłę i jeszcze nocną porę. Za dnia dzielne załogantki poszły, tym razem same, w poszukiwaniu niezapomnianych widoków.


Kapitan został na jachcie, aby w końcu odpocząć po męczących wachtach oraz prawdopodobnie od nadmiaru estrogenu. Podczas prawie 3,5 godzinnej nieobecności dziewcząt, kapitan zdążył naprawić światło masztowe, wypompować wodę z zęzy, umyć podłogę i przygotować pyszny obiad, nie mówiąc już o tym, że obiecał odpocząć i na pewno i to zdążył zrobić. Po sytej strawie i przepysznym deserze nastąpił finałowy etap powrotu do domu. Złożenia kapitana były, aby dotrzeć na miejsce następnego wieczora, jednak słaby wiatr do tego nie dopuścił. Z tego powodu kapitan nie dotrzymał obietnicy dowiezienia załogi do kraju przed północą, więc w ramach zadośćuczynienia odwołał wszystkie wachty i kazał załogantkom iść spać. Po najdłuższym czasowo - 33,5 godzinnym przelocie o piątej rano jacht Boko Maru zacumował w marinie w Świnoujściu z całą, zdrową i zadowoloną załogą. 

Podczas przeprawy z Amsterdamu do Świnoujścia przez Morze Północne i Bałtyckie dzielna kobieca załoga pod dowództwem prawdziwego kapitana przebyła 790 mil morskich, spędzając 197,5 godziny na morzu; w deszczu, pełnym słońcu, w czasie burzy; podczas silnego wiatru i w czasie ciszy. Ta szesnastodniowa przygoda zmusiła ich - nieznajomych - do zaufania sobie, zawierzenia swojego życia innym. Dzięki temu szczęśliwie zakończyli swoją podróż. Dlatego pamiętajmy, że warto ufać ludziom, bo razem jesteśmy wstanie zrobić zawsze więcej niż w pojedynkę. 


Z żeglarskim pozdrowieniem

Werka

TOP